Lubicie ikony? Nie mam na myśli tych mikrych znaczków na ekranie komputera. To nie są ikony, to są pierdółkowate obrazki, czasem nawet ładne, czasem zgrabne, ale przecież tak mizerne, że nazywanie ich ikonami to nieporozumienie. To tak, jakby dzwonek telefonu nazywać symfonią, albo komunikat "Error 404. Page not found" poematem. Mam na myśli prawdziwe ikony. To znaczy, właściwie nie prawdziwe dosłownie. Ikona w sensie dosłownym to na przykład taki obraz:
żeby było ciekawiej, nie wisi w cerkwi.
Nie o takie ikony mi chodzi.
Wczoraj po raz enty obejrzałem Wejście Smoka z Brucem Lee. Film ten ciągle mi się podoba. Nie wiem, czy dlatego, że jest dobry, czy dlatego, że wiążą się z nim wspomnienia najlepszego okresu mojego życia, wspomnienia przeżyć w kinie o jakich dziś już raczej nie mogę marzyć. Nie wiem, co by to musiało być, żeby zachwyciło mnie tak, jak Bruce na początku lat osiemdziesiątych. Bruce Lee nie zrobił już nigdy takiego filmu, a gdyby zrobił, dziś już pewnie nie umiałbym chłonąć oczami obrazów tak, jak trzydzieści lat temu. Bruce Lee pozostanie na zawsze w pamięci jako główny bohater Wejścia Smoka. Oraz jedna z ikon kina. To nic, że nie tworzył kreacji szekspirowskich. Miał w sobie coś. Jak Marilyn Monroe, jak Charlie Chaplin, jak John Wayne. Jak ikony spoza świata filmu. John Lennon lennonkach, Jimmy Hendrix w afro, Che Guevara w berecie z gwiazdką. Takimi ikonami obwiesiłbym swój heretycki salon rozkoszy zmysłowych i dobrych wspomnień w moim pałacu, gdybym go miał.
Śpij spokojnie, Bruce.