środa, 27 września 2017

Moje spotkanie z duchami przodków

Już się wyjaśniło, dlaczego Angela Merkel nie przyjechała do mnie w moim śnie. Po prostu tym snem antycypowałem (tak mi się podoba to słowo, że musiałem) wynik wyborów w Niemczech. Angela co prawda wygrała, ale trochę słabo, a do tego w ichnim parlamencie zaistniał niemiecki PiS i ona teraz kompletnie nie ma głowy do snów, tylko ma tej głowy ból. Tak przypuszczam.
W następnym śnie musiałem się obejść również bez Angeli. Sprostałem zadaniu. Przyśniłem trzęsienie ziemi, które zaskoczyło mnie w wieżowcu z wielkiej płyty. Był dobrze pospawany w narożnikach, bo chwiał się i tańczył w czasie wstrząsów, ale nie zawalił. Zdążyłem z niego wybiec na zieloną łąkę, a on stał nadal. Ziemia się uspokoiła, a on ciągle stał, tylko trochę zniekształcony, jak akordeon niewidomego muzyka zastrzelonego przez hitlerowca z pistoletu parabellum trzymanego dłonią w skórzanej rękawiczce. Taki akordeon robi iiirrrrr.... rozciągnięty ostatnim ruchem martwej już ręki i zamiera. Właśnie tak zamarł mój śniony wieżowiec. Tylko że w pionie.
Ale dlaczego śniło mi się, że z wieżowca wybiegłem na zieloną łąkę i to pustą, bezludną? Niewykluczone, że była to zapowiedź wczorajszego dnia. Wczoraj bowiem, jadąc samochodem z miasta M. do miasta P. wstąpiłem do miasteczka P., gdzie w parku nad jeziorem znajduje się niewielki kopiec, wczesnośredniowieczne grodzisko stożkowate. Niewątpliwie była to materializacja wieżowca ze snu, ponieważ łąka dokoła grodziska była z takiej samej trawy jak trawa we śnie. I też nie było żywego ducha. Co do duchów nieżywych, nie mam pewności, ale żywię nadzieję, że były. W końcu po to tam poszedłem, żeby poczuć obecność genius loci, czyli ducha miejsca. Jeszcze nie wiem, czy poczułem. Z duchami miejsc mam tak, że one pojawiają się u mnie powoli, bardzo nieśpiesznie. Jeżeli pamiętam jakieś miejsce przez kolejne lata, jeżeli nie zapominam, jak wyglądało, to znaczy, że duch miejsca tam był. Na razie wiem tylko, że na szczycie kopca ktoś zostawił koc. Sądząc po jego stanie, zostawił go dawno temu, jednak z pewnością nie w średniowieczu, bo koc był z włókna sztucznego. Ani chybi Słowianie.

środa, 13 września 2017

Angela Merkel nie przyjechała

Było tak.
Goście zaczęli się zjeżdżać prawie jednocześnie. Pierwszych kilku przyjechało jeden po drugim. Sytuacja była napięta. Oni niby wyluzowani, ja niby też, ale wszyscy wiedzieliśmy, że to tylko pozory. Nie wysiedli z aut. Ustawili się tak jak w kinie dla zmotoryzowanych i wyglądało na to, że będą ze mną rozmawiać, nie ruszając się ze swoich ruchomych kawałków terytorium. O nie, pomyślałem, tak nie może być. Człowiek na swoich pozycjach czuje się pewniej. Należy go z tych pozycji wyciągnąć, pozostawić bez barier ochronnych. Zarządziłem więc wystawienie rozkładanych krzeseł, takich jakie się ustawia dla gości w czasie recytowania na placu wierszy o żołnierzach wyklętych. Usiedli. No, nie jest źle, jakoś daję radę. Potem, niestety było już tylko gorzej. Przyjechał Helmut Kohl, lekko spóźniony, ale tylko tyle, żeby zaznaczyć swoje pierwszeństwo wśród (formalnie) równych. Nie pytajcie mnie, dlaczego Helmut, a nie Angela Merkel. Tak wyszło. Kohl znacznie schudł i miał rumiane policzki, z takimi rumieńcami, jakie miewał mój dziadek po ćwiartce wódki, albo mój kolega Tadeusz W., chwilowy burmistrz pewnego miłego miasteczka. Chwilowy, bo jako człowiek bezkompromisowy i dumny na drugą kadencję nie miał szans. Tadek również nie stronił od wódki. Mawiał, że od Nowego Roku do Trzech Króli w żyłach ma więcej alkoholu niż krwi. Bo Tadek pobożny jest. I bezkompromisowy. O jego bezkompromisowości świadczy to, jak postąpił w swoim domu z gabinetem dentystycznym własnej, osobistej małżonki. Otóż najpierw zakupił kompletne wyposażenie, a następnie wszytko wywalił, bo, cytuję, nie będzie mu w domu lekami śmierdzieć. Oto człowiek zasad. Nawet cesarz rzymski mawiał, że pieniądz nie cuchnie i nie wzdragał się przed opodatkowaniem bydlęcego moczu używanego w garbarniach, a Tadeusz zrezygnował z oczywistych dochodów dla zasad właśnie. Ja chyba nie mam tak mocnego kręgosłupa. Przypuszczam, że gdybym miał żonę dentystkę, mógłbym się posunąć nawet do gotowania obiadów, choć nie umiem i nie lubię, gdyby ona w tym czasie robiła kasę odpowiednich rozmiarów.  Radziłbym sobie z moją psychiką, mówiąc, że gotowanie obiadów to też praca i tak samo potrzebna oraz zasługująca na szacunek. Nie mam jednak takiej żony, więc nie ma o czym mówić.
Kohl wysiadł z auta, skierował kilka kroków w moją stronę, uśmiechnął się. Wyciągnąłem do niego rękę na powitanie, a on uczynił jakiś nieokreślony gest, coś jakby "dobra jest, stary" i poszedł w kierunku innych gości. Zostałem z wyciągniętą łapą jak idiota. Myślałem, że to już wszyscy, że trzeba będzie zacząć przemawiać, udając, że jest klawo jak cholera. To umiem, spoko. Tym czasem zajechała jeszcze jedna limuzyna. Wysiadło z niej trzech panów. Nie znałem żadnego. Zrobiło mi się zimno i gorąco jednocześnie. Nie dość, że przed momentem dostałem mentalnie w pysk od Kohla, to jeszcze teraz szykowała się wpadka przy powitaniu. Typy z limuzyny najwyraźniej zmierzały prosto do mnie, a ja nie wiedziałem, na widok którego z nich mam się rozpromienić i do którego wystartować z ręką do powitania. Co będzie, jeśli przywitam się z sekretarzem? Dlaczego ja nie znam żadnego z nich, a oni mnie tak? Może dlatego, że stoję na środku i uśmiecham się głupkowato? Może poznali mnie po dupce na brodzie? To mogło im ułatwić zadanie. No i wiedzieli, do kogo jadą, mogli zrobić research w Sieci, a ja? Też mogłem, cholera. Patrzę, jacyś tacy śniadzi jakby. A ja nawet nie wiem jak wygląda Erdogan, niewątpliwie idol mojego szefa. Orbana bym poznał, w końcu bratanek, ale Turka nie kojarzę, może to on? I tak do mnie idą, idą, ten na przedzie przypomina mi coraz bardziej Jasera Arafata, który przecież ciągle nie żyje. Wtedy zrozumiałem, że to sen i obudziłem się. Co za ulga. Rzeczywistość może być jednak lepsza niż sen. Niech to będzie motto na dziś.