niedziela, 13 listopada 2016

Leonard Cohen

Umarł kilka dni temu, 7 listopada. Ubył kolejny kawałek mojego świata. Na szczęście nie cały. Jego muzyka pozostała. Niemniej smutno. Nawet nie dlatego, że nie napisze już żadnej nowej piosenki. Od dawna nie pisał właściwie piosenek, wygłaszał melorecytacje przy ascetycznym akompaniamencie. Tego nie będzie mi brakować. Będzie mi brakować świadomości, że człowiek, którego głosu słucham, jest gdzieś i może jeszcze go usłyszę na żywo, tak jak zamierzchłych czasach mojej młodości.
Poznałem Cohena z wykonań mojego kolegi. Miał głos i umiał śpiewać, grać na gitarze. Ja nie miałem głosu i nie umiałem grać na gitarze. Z głosem niewiele można było zrobić, ale gitarę kupić było można, owszem. Co też uczyniłem. Kupiłem bardzo starą, małą gitarkę siedmiostrunową, która swym sfatygowaniem i patyną czasu sugerowała, że może grał na niej nawet jakiś Django Reinhardt albo Włodzimierz Wysocki dawnych lat. A przynajmniej rosyjski Cygan, taki co to w radzieckim filmie śmigał z oddziałem rewolucyjnym taczanką po stepie. A potem pił wino, grał Oczi cziornyje i inne rzeczy. Gitarka miała złamany gryf. Nie mogłem więc przekonać się jak brzmi, zanim jej nie naprawiłem. I dobrze, bo brzmiała fatalnie. To był po prostu rzęch, ale co z tego. Najgorsza gitara i najgorszy głos brzmią dobrze w uszach człowieka, który gra i śpiewa dla siebie. Dodajmy do tego przyćmione światło, późną porę i mamy klimat Cohena. Rzeźbiłem wiele dni i wieczorów Zuzannę, Słynny niebieski prochowiec, Kochałem cię dziś rano, Historię Isaaka, Winter Lady, Tonight Will Be Fine i jeszcze trochę innych jego piosenek. Wszystko co byłem wstanie zagrać swoimi nieudolnymi palcami. Zawodziłem te pieśni zapewne jeszcze bardziej ciągliwie i żałośnie niż sam Mistrz, ale to nic, bo, jako się rzekło, swojego głosu zawsze słucha się przyjemnie. Ważne, żeby tego nie nagrywać i nie słuchać siebie z taśmy. Wtedy człowiek doznaje lekkiego zakłopotania... Leonard Cohen też by doznał, a teraz zapewne przewrócił się w trumnie. Nie mogę Mu jednak obiecać, że nie będę męczył jego dawnych, wspaniałych Songs From a Room. Z wyjątkiem Bird on a Wire, bo w tej piosence nawet siebie słuchać nie mogę.
Żyj wiecznie, Leonardzie Cohenie.



środa, 9 listopada 2016

Donald

Świat podnieca się sensacyjnym wynikiem wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. Ojej, ojej! Jak to się stało? Ależ dlaczegóż? Za co? Jak to tak? Przecież Hillary Clinton wspierali Jon Bon Jovi i Bruce Sprinsteen! Przecież Donald Trump to głupek i prostak, a Hillary to elegancka dama z eleganckiego świata, posiadająca kwalifikacje, doświadczenie. Przecież ona MIAŁA wygrać.
Hm... Nawet jeśli Donald Trump jest półgłówkiem, co nie jest pewne, nawet jeśli nie ma doświadczenia w świecie wielkiej polityki, co wiadomo, to co z tego? Dlaczego to miałoby przeszkadzać w wyborach prezydenckich? Dlaczego ludzie mieliby głosować na tego, na kogo należy, zdaniem dobrze ustawionych, urządzonych i bogatych, skoro czują się przez tych ustawionych dymani? Szanując proporcje, proponuję przypomnieć sobie jak to było w Polsce, kiedy przegrał sromotnie ten, który miał wygrać z palcem w tyłku. Nie miało znaczenia, że przeciwnik był plastikową, dmuchaną lalą z magnetofonem w środku, powtarzającą na okrągło frazesy. Nie przeszkadzało to, że został wystawiony tylko po to, żeby robić propagandę przed następną rozgrywką. Niespodziewanie okazało się, że jest zapotrzebowanie na kogokolwiek, byle tylko pokazać fucka jedynie słusznej opcji i ta opcja fucka zobaczyła. Czy tak samo było w Ameryce, nie wiem, ale na to wygląda. 
Ciekawe czasy robią się coraz bardziej ciekawe.