środa, 22 marca 2017

Mój kochany czas letni...

...nadchodzi.

Przy każdej zmianie czasu z zimowego na letni i odwrotnie czytam, że to bardzo źle, że to nic nie daje i że lepiej by było czasu nie ruszać. Zgadzam się z tym. Lepiej by było, abyśmy mieli cały rok czas LETNI.
Czas zimowy, czyli ten "normalny" odpowiada czasowi słonecznemu na 15 południku długości geograficznej wschodniej. U nas to Zielona Góra. I tylko tam, w zachodniej części kraju czas urzędowy odpowiada słonecznemu. Im dalej na wschód, tym gorzej. A nie są są to różnice bagatelne. W Warszawie różnica czasu słonecznego w stosunku do Zielonej Góry wnosi już 24 minuty. O tyle wcześniej robi się ciemno w Warszawie niż w Zielonej Górze. Polska to spory kraj. Między Cedynią na zachodzie a Białowieżą na wschodzie różnica długości geograficznej wynosi 10 stopni. To 40 minut różnicy w czasie. Kiedy w Białowieży było już ciemno, w Cedyni Mieszko mógł jeszcze spokojnie gromić margrabiego Hodona. Chyba, że uporał się z nim o poranku. Tego nie wiem.
Europa zachodnia sprytnie się urządziła. Przez Francję przechodzi południk zerowy, ale nie mają tam czasu londyńskiego, tylko taki, jak my. W Paryżu jest jasno jeszcze przez godzinę i piętnaście minut po tym, jak w Warszawie zrobi się ciemno. No i proszę, w Warszawie o 19.00 noc, a tam dzień w najlepsze, noc dopiero o 20.15. Czy to nie jest fajne? Czy człowiekowi, który większość dnia spędza w pracy, nie przyda się dodatkowa godzina światła po południu? Dzięki czasowi letniemu możemy mieć choć latem tak dobrze, jak Francuzi zimą. Oczywiście Francuzom mało, więc latem fundują sobie dodatkową godzinę jasnego popołudnia i ustawiają zegarki, jakby mieszkali na Atlantyku. Jeszcze lepsi są Hiszpanie. Oni mieszkają prawie wszyscy na zachód od południka Greenwich, ale czas mają polski. To jest dopiero myk. Madryt ma 1 godzinę 38 minut przewagi nad Warszawą w korzystaniu z popołudniowego słońca. Najlepiej mają mieszkańcy Santiago de Compostela. Po pierwsze mają świętego Jakuba Większego, a po drugie aż dwie godziny więcej popołudnia niż warszawiacy. I w takich okolicznościach przyrody mielibyśmy pozbawić się nawet tej godziny światła słonecznego przez raptem pół roku?

piątek, 10 marca 2017

Niesmak i smutek

Wiem, że o dyplomatycznym wyczynie naszego rządu wszyscy nieomal teraz piszą i dyskutują. Przeto długo pisał nie będę. Napiszę tylko, że dzień wczorajszy będzie chyba dniem przełomowym w historii najnowszej naszego kraju. Przełomowym w sprawach naszej przynależności do europejskiej wspólnoty państw. Jeśli do wczoraj jeszcze ktoś miał wątpliwości, czy Polacy mają normalny rząd, czy nie, to już ich teraz nie ma. Zawziętość Jarosława w jego nienawiści do Donalda nie ma granic. Myślę, że gotów byłby poświęcić wszystko, byle go dopaść. Cena nie gra roli, wizerunek własny nie ma znaczenia. Można zrobić z siebie idiotę, idiotkę z premierzycy rządu, pajaca z Jacka dwojga niesławnych już nazwisk, byle tylko uzyskać złudzenie, że się znienawidzonego wroga ukąsi w kostkę. Kompromitację udało się osiągnąć, ale do kostki Donalda doskoczyć się nie udało.
No i cóż na to można powiedzieć? Żal dupę ściska.

piątek, 3 marca 2017

O myszach i fajach

Jestem wkurzony i muszę się wypisać. Dlatego będzie dziś o pierdołach. To zresztą nic specjalnego, bo przecież większość notek blogowych to notki o pierdołach i całe szczęście. Notki, które mają pretensje do bycia poważnymi i głębokimi, zazwyczaj są nudne a czasem wręcz beznadziejne. Trudno jest pisać poważnie i jednocześnie nie narazić się na śmieszność. Zatem - o myszach.
O jednej myszy. Wczoraj media doniosły, że samolot British Airways nie mógł wystartować, bo na pokładzie odkryto obecność myszy. Jednej. Mysz sparaliżowała ogromny samolot. Uziemiła go. Z myszą nie sposób było lecieć. No patrzcie państwo. Ciekawe, co by się stało, gdyby obecność myszy wykryto w czasie lotu? Czy samolot zdołałby wylądować awaryjnie na Wyspach Hula-Gula, czy spadłby do oceanu? Samolotem można przewieźć goryla, nawet słonia, ale myszy nie. Mysz biegająca wolno jest groźniejsza od nosorożca. Mysz spowodowała 4 godziny opóźnienia i 250 milionów czegoś tam straty. Wydaje mi się nieco dużo jak na jeden samolot, nawet spory. Ale co ja tam wiem. Zastanawia mnie natomiast, jak kwestia myszy została rozwiązana? Jeśli mysz została schwytana lub ubita, to nie mam więcej pytań, ale to nie takie pewne. Samolot jest cholernie duży w porównaniu z myszą i ma cholernie dużo ciasnych zakamarków, zaś mysz w sytuacji zagrożenia włazi w każdą dziurę, byle ocalić skórkę. Bywa, że zamiast ocalić, straci głowę jak jedna mysz z czasów mojej młodości. Mieszkałem wtedy w blaszanym kontenerze, który w podłodze miał otwory średnicy dwunastu milimetrów. Mysz buszowała pod podłogą i w pewnym momencie wystawiła łepek przez taki otwór. Błąd. Wielki błąd. Łepek przeszedł przez otwór do przodu, ale cofnąć się już nie dał... Pytanie, czy pasażerski boeing ma otwory w blasze o średnicy 12 mm? I co, jeśli mysz się nie znalazła? Uznano, że uciekła? A może poprzegryzała kable? Czy nie należałoby rozebrać samolotu na czynniki pierwsze w celu uzyskania pewności, co do jego stanu po odmyszeniu? Na te pytania media nie dały odpowiedzi. Na wszelki wypadek będę ostrożny z wybieraniem samolotów British Airways.

I jeszcze o fajach. Sprawa pomyłki w czasie wręczania Oscarów na pewno każdemu jest znana, bo przecież to arcyważna wiadomość. Przez kilka dni o tym mówiono. Z Teleexpressu dowiedziałem się, że błędną wiadomość o zdobyciu Oscara za najlepszy film odczytała pani Faje Danałej. Był to jeden z weselszych newsów tego dnia. Jak dotąd nie słyszałem, żeby Faye Dunaway nazywać Fajami. Podoba mi się. To tak wdzięcznie brzmi. Nie ma co się dziwić, dziennikarze coraz młodsi a Faye coraz starsza. Kiedy grała w filmach ich jeszcze nie było na świecie.

No to bulba!
(zagadka: kto tak mówił?)