piątek, 27 stycznia 2017

Jedno oko na Maroko, drugie na Zanzibar

Dziś z racji weekendu temat nieważny, choć nie powiem, że lekki, że łatwy i chyba nie taki przyjemny, ale niestrudzony badacz otaczającej coraz bardziej, jak mówią niektórzy, rzeczywistości nie cofa się przed żadnym wyzwaniem. W szczególności nie waha się zająć tym, na czym się nie zna. Należy to do dobrej tradycji synów narodu polskiego. Zatem: voila!
Trafiłem przypadkiem na filmik, który tak mnie ogłuszył, że obejrzałem ciurkiem jedną trzecią od początku do końca (jednej trzeciej).  Końcówkę też. Środek pominąłem. Początek nie robi wrażenia, ot, jakieś wymalowane oko, ale w dziesiątej sekundzie pojawia się twarz. I jest jak u Hitchcocka, trzęsienie ziemi a potem napięcie rośnie. W pierwszej chwili po ukazaniu się twarzy pani Adrianny myślałem, że to Gwiezdne Wojny z czasów mojego dzieciństwa i wrócił starty dobry android C-3PO.


Ale nie. Ruszające się usta i mrugające oczy wskazywały, że to nie może być C-3PO. To warstwa tynku unieruchomiła większość twarzy. Nie wiem, czy pani Adrianna posiada własne usta, bo te namalowane nie pozwalają dostrzec, co jest pod farbą, folią, gumą, szminką, czy czego tam się używa do zrobienia sztucznych ust zamiast własnych. Filmik poświęcony jest makijażowi ócz, więc o ustach nic nie wiadomo. Szkoda.
Nie umiem zgadnąć, dlaczego jedno oko pani Adriana uznała za pomalowanie dobrze, a drugie źle. Jak dla mnie obie brwi wyglądają strasznie a oczy... dramatycznie. O sztucznych rzęsach się nie wypowiadam. Nie wiem też nic o numerach pigmentów, pędzlach o kredkach. Zastanawia mnie natomiast, jak się czuje człowiek, mając na twarzy tyle materiałów budowlanych i czy w czasie rozmowy z kimś tak zrobionym można się skupić na tym, o czym się mówi. No i jeszcze, czy tak można się malować na randkę. No bo co, gdyby ktoś chciał dotknąć takiej kreacji? Ponieważ tego bloga od pewnego czasu czytają tylko kobiety, pozwolę sobie zapytać: też tak robicie?



poniedziałek, 23 stycznia 2017

Nadchodzi kanał

Prasa, do czytania której ludzie wytworni się nie przyznają, donosi, że prezes Kaczyński polecił uchwalić ustawę, umożliwiającą wykopanie kanału przez Mierzeję Wiślaną. Zamysł wchodzi więc w fazę bliską realizacji. Dzięki kanałowi będą mogły do portu w Elblągu wpływać małe statki, bez konieczności pokonywania akwenu kontrolowanego przez Rosjan. Oponenci krzyczą, że to absurd, bo nie mają po co te statki tam płynąć, za to środowisko naturalne ucierpi, może nawet dojdzie do katastrofy ekologicznej z powodu przedziurawienia mierzei i wymieszania się wód, kiedy jedne wody odejdą a inne przyjdą. A niech sobie krzyczą. Kanał musi powstać. Już mówię, dlaczego.
W 1873 roku kanclerz Niemiec Otto von Bismarck wystąpił z planem wykopania kanału przez Półwysep Jutlandzki, łączącego Morze Północne z Bałtykiem. Po kilkunastu latach kanał był gotów i istnieje do dziś, znany jako Kanał Kiloński. W latach trzydziestych XX wieku radziecki dyktator Józef Stalin nakazał zbudować Kanał Białomorski, między Bałtykiem a Morzem Białym. Kanał zbudowano w rekordowo krótkim czasie, poświęcając życie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Bismarck był politykiem wielkiego formatu, Stalin trząsł połową świata, toteż ich kanały liczą po kilkaset kilometrów długości. Prezes Kaczyński trząść może tylko Polską. Dlatego jego kanalik będzie skromniutki, w porównaniu z przywołanymi dziełami inżynierii wodnej i inżynierii dusz. Zawsze to jednak coś. Donald Tusk nie zbudował nawet stawu rybnego. W błędzie są ci, którzy myślą, że kanał przez Mierzeję Wiślaną jest niepotrzebny. Uważam, że bardzo się przyda, kiedy skończy się zima i temat smogu stanie się niemodny. Kanał świetnie się sprawdzi jako pożywka dla opozycji, umożliwiająca krytykowanie rządu i jako miejsce do kręcenia przez telewizję publiczną reportaży pokazujących rządowy sukces. A ludzie będą to mieli w dupie. Czego chcieć więcej?

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Teatr, jak widzę, mamy ogromny

Nie od dziś wiadomo, że najważniejsze jest właściwe spojrzenie. Ta jak na szklankę napełnioną do połowy.
Wczoraj w godzinach popołudniowych dowiedziałem się z telewizji przemienionej w dobrą telewizję, że Teatr Wielki w Warszawie ma największą scenę w Europie. Miałby największą na świecie, ale wyprzedzają nas Chińczycy. Scena naszego Teatru Wielkiego jest tak wielka, że odległość od pierwszego rzędu widowni do końca sceny wynosi 63 metry. Aż 63 metry! Doprawdy, szkoda, że nie jest jeszcze większa, bo wtedy można by przyłożyć do niej ulubioną miarę telewizyjną, czyli boisko piłkarskie. W telewizji chętnie mierzą duże rzeczy boiskami piłkarskimi. Zawsze mnie to dziwi, ale pewnie niesłusznie. Widocznie ludzie nie wiedzą, ile to jest sto metrów, albo pięćdziesiąt. Przecież nikt nigdy nie jechał drogą i nie widział słupków hektometrowych... Ale wracajmy do teatru.
Dowiedziałem się jeszcze, że nasz teatr operowy powstał dwieście lat po włoskich. No cóż, może i tak, ale za to scenę ma taką, że klękajcie narody. Taką wielką, a właściwie taką głęboką. Scenę z głębią. Krótko mówiąc La Scala ze swoją skalą może się schować! Myślę, że wszystkie przedstawienia w operze naszej umiłowanej powinny odbywać się bez dekoracji, ażeby było widać otchłanną głębię sceny i żeby ta głębia widzów i słuchaczy w jednych osobach porażała. Głębia eurorekordowa. W głębię można by kierować światła jupiterów ażeby w niej utonęły. To by robiło wrażenie! Jontek w Halce (nie w halce!) mógłby wołać de profundis: Oj, Halino, oj, jedyno... zupełnie niewidzialny dla publiczności, a potem wyłaniać się dramatycznie, na przykład na rowerze, bo daleko. Wielki teatr, wielka scena, wielkie możliwości. A gdyby się okazało, że i to nie wystarcza, można przebić ścianę za sceną, zrobić dobudówkę i pobić Chińczyków na łeb, na szyję, a co! W stolarni zrobią wszystko, nawet Dawida dłuta Michała Anioła (telewizja pokazała). Jeśli się postarają, to i Koloseum machną, i termy Karakalli za jednym zamachem. Wstawi się to wszystko na scenę i nie ośmieli się Carreras pluć nam w twarz. A niechby się ośmielił, to z zapadni na scenie wypuści się husarię i inaczej pogadamy!

wtorek, 10 stycznia 2017

Bo mam duszę słowiańską

Zgadało się w komentarzach pod poprzednią notką o rosyjskich piosenkach. Bo (to nie spójnik tylko nick) zaśpiewała, Kalina zauważyła celnie, że rosyjski idealnie nadaje się do użytku jako język piosenek i bajek. O, tak! Bardzo tak!
Dawno, dawno temu, tak dawno, jak to tylko w bajkach bywa, budowałem gramofon. Proces tworzenia jest wymagający. Między innymi trzeba testować działanie urządzenia. Do tego celu wybrałem płytę z rosyjskimi piosenkami, którą kupiłem jeszcze dawniej niż dawno, dawno temu, już nie pamiętam dlaczego, ale chyba ze względu na znaną pieśń o losach brodiagi, co wędrował po dzikich stepach zabajkala, sud'bu proklinaja. Zdaje się, że melodia wpadła mi w ucho a do tego to śmieszne słowo brodiaga... Reszta piosenek mnie nie interesowała. Uznałem, że ta płyta jest niewiele warta i jak się uszkodzi, nie będzie mi żal. Puszczałem płytę i puszczałem wielokrotnie, sprawdzając prędkość talerza, działanie ramienia, hałasy silniczka. Muzyka i słowa przebijały się do mojej głowy niezauważalnie ale skutecznie. I tak powoli odkryłem piękno piosenek, wspaniałą melodię języka, jego doskonałe współbrzmienie z muzyką. Do tego coś takiego, czego nie umiem dokładnie nazwać - smutek duszy, ale nie rozpacz, ból, ale bez martyrologii, życie w opowieściach długich i krótkich, poważnych albo lekkich. Te piosenki zawsze są o duszy. Może dlatego tak do mnie trafiają, bo jestem Słowianinem, a może są po prostu dobre. Mało słów, dużo treści:

Mileńki mój, weź mnie z sobą.
Tam, w dalekim kraju, będę ci żoną.
Mileńka moja, wziąłbym  ja ciebie
Ale tam, w kraju dalekim mam już żonę.

Mileńki mój, weź mnie z sobą.
Tam, w dalekim kraju będę ci siostrą.
Mileńka moja, wziąłbym  ja ciebie
Ale tam, w kraju dalekim mam już siostrę.

Mileńki mój, weź mnie z sobą.
Tam, w dalekim kraju będę ci obcą.
Mileńka moja, wziąłbym  ja ciebie
Ale tam, w kraju dalekim obca mi niepotrzebna.

Najlepiej zapamiętałem piosenkę o żołnierzu, który przyjechał do domu na pierwszy urlop po dwudziestu latach służby. Dla mnie wspaniała rzecz. I wyciskacz łez. Wielka rzecz. Kto ma cierpliwość, lubi tego typu muzykę i uczył się kiedykolwiek rosyjskiego, niech się wsłucha w słowa. W melodię wsłuchiwać się nie trzeba, sama trafi. Piosenka z tej mojej starej płyty Żanny Biczewskiej. Polecam i zachęcam. Może to już nawet hipsterstwo ludzi średniowiecza (czyli po czterdziestce) :)



środa, 4 stycznia 2017

Jaki będzie?

Na przełomie starego i nowego roku zwykle pojawiają się rozważania, jaki był mijający rok i jaki będzie przyszły. Przewidywanie przyszłości jest miłym zajęciem, chociaż dość niewdzięcznym, bo mało kto po roku może sobie pogratulować, że dobrze przewidywał, nie mówiąc już o przewidywaniach na kilka lat do przodu. Zresztą, nawet jak się przewiduje prawidłowo, to i  tak może być nie fajnie, gdy prognoza się sprawdza. Bo co, jeśli przewidujemy, bezrobocie, hiperinflację, gradobicie, zapaść w budownictwie itp.?  Co innego, kiedy analizujemy wydarzenia już zaistniałe. Wtedy jest lepiej. Wtedy prawie każdy stwierdza, że tak musiało być i było oczywiste, że tak będzie i on to wiedział. Łatwo wytłumaczyć, dlaczego doszło do spadków na giełdzie. Ciekawe, czemu nie było tak samo łatwo przewidzieć, że nastąpią, tydzień wcześniej?

Jaki będzie rok 2017?
Żywię cichą nadzieję, bardzo cichą, że będzie to rok nudny. Nie wierzę w to, ale nadzieję wolno mieć, prawda? Taki absolutnie nudny rok, bez ważnych wydarzeń, bez nowych wojen, bez dobrych zmian i rewelacyjnych planów. Taki rok, w którym nie miałbym co czytać na stronach z wiadomościami tak dalece, że aż zacząłbym czytać newsy takie jak te:

Czekolinda, królowa seksu zatrzymana w krzakach. Policjant ujawnia...
Sutek Edyty Herbuś to nic...

To byłby piękny rok.