poniedziałek, 26 września 2016

Coś na literę N

Normalność. Ludzie chcą normalności. Mówią o tym tak, jakby normalność była stanem błogiej równowagi, w którym wszystko idzie dobrze, a jak zazgrzyta, to się lekko nasmaruje i dalej się toczy. Zboża rosną, deszcz pada wtedy, kiedy jest potrzebny, dzieci są zdrowe, w domu ciepło, mięso jest zawsze świeże, nie ma idiotów ani szubrawców, no chyba, że niewielu i daleko od nas. Ludzie mówią: ja chcę tylko, żeby było normalnie. Naprawdę chcą dobrostanu. Marzenia...
Jeżeli coś jest powszechne, coś jest trwałe, coś się powtarza, to to jest właśnie normalność, choćby była wkurzająca i dolegliwa.
Stanisław Lem napisał opowiadanie o tym, jak jeden z konstruktorów, czy to był Trurl czy Klapaucjusz, nie pamiętam, zbudował maszynę, która umiała robić wszystko na literę N. Potrafiła nawet zrobić nic, czyli nicość, czyli niebyt. Wzięła się do pracy i zaczęła likwidować najpierw rzeczy na literę N. Tak przepadły na zawsze natągwie, niedostópki, nędasy i wiele innych, a potem także rzeczy na inne litery - murkwie, pćmy, gwajdolnice... W końcu maszyna została zatrzymana, bo unicestwiłaby wszystko.  Gwajdolnic już nie ma i nie będzie, bo nie były na literę N i nie dało się ich odtworzyć. Szkoda, że konstruktorzy nie pomyśleli, żeby maszyna zrobiła nową normalność. Taką, fajną, dobrą, pożyteczną i radosną. Bez chłodu, głodu i bicia. Za mało mieli wyobraźni.

piątek, 16 września 2016

Mała rzecz, a wkurza

Wczoraj telewizja publiczna, mówiąc o jakimś muzeum w USA, pokazała taki przedmiot

i nazwała go saksofonem Armstronga... Louisa Armstronga.
Cóż, pamiętam czasy słusznie minione i wiem, że telewizja musi kłamać, ale dlaczego aż tak i czemu w sprawie sympatycznego przecież i niewinnego Armstronga? Biedny Armstrong w grobie by się przewrócił, gdyby mu ktoś powiedział, że w Polsce nie wiedzą, jak wygląda saksofon i że ma bardzo mało wspólnego z trąbką, bo jest drewniany, chociaż z blachy. Wiem, że to nikogo nie obchodzi, ale mnie tak, więc się czepiam. A tym, którzy uważają, że bełkotać wolno byle co, bo co to za różnica, na czym grał kiedyś tam jakiś Murzyn, dedykuję to oto zdjęcie ulubionego akordeonu Fryderyka Chopina.

wtorek, 13 września 2016

Dobra nowina

Świat obiegła wiadomość, że aktywista Fundacji Dobrego Pasterza wdał się w bijatykę w Sejmie, z jakimś podręcznym marszałka Terleckiego. Zrazu wiadomość ta ubawiła mnie, bo wyobraźnia podsuwała mi kolejne możliwe nagłówki internetowe i prasowe, jak "Aktywista Fundacji Świętej Rodziny przyłapany na biciu dzieci skakanką" albo "Prezes częstochowskiego koła organizacji Jedzmy Zdrowo kupuje czternaście batoników dla swoich dzieci".
Obejrzałem filmik.
Okazało się że człowiek od Dobrego Pasterza nikogo nie napadał, wpychał się tylko dość natrętnie przed kamery, żeby dokuczyć marszałkowi pytaniem o dzieci. To nie powód, żeby jakiś chłystek miał startować do ideowca z łapami. Od tego jest straż marszałkowska, jeśli już. Partyjny gorliwiec próbował założyć nelsona Dobremu Pasterzowi a potem konsekwentnie dążył do zwycięstwa przez ippon a jak nie to chociaż do osiągnięcia waza-ari. Nie udało się. Muszę przyznać, że Dobry Pasterz zyskał moje uznanie. Natrętna menda obłapiająca od tyłu, może człowieka przecież wkurzyć tak, że się takiemu przywali w mordę. Nie przywalił. Gratulacje! Dobry Pasterz wykazał się opanowaniem i chociaż uległ mundurowym, zwyciężył moralnie. Nie dziwota, miał za sobą większego Prezesa niż PiSowiec.

piątek, 9 września 2016

Kasia

Proszę pana! Proszę pana! Proszę pana! Czteroletnia dziewczynka wołała z pomostu do Mariana, który właśnie podpływał kajakiem do pustej o tej godzinie plaży. Ignorował nawoływania małej. Może jej się odechce i nie trzeba będzie odpowiadać. Nie odechciało się. Proszę pana! Ech, co za smarkula. Czego ona chce?
- Proszę?
- Proszę pana! Mogę?
No jeszcze czego, dzieciak chce do kajaka? Tak. Chce. Ledwie kajak dotknął dziobem piasku plaży mała już była przy nim. Mogę? - znowu pyta tonem nie przyjmującym odmowy.
- A czyj to jest fotelik? - wskazała na wolne miejsce. Fotelik... tak, pewnie w samochodzie ma swój fotelik. Ja w jej wieku nie nazwałbym tak plastikowego krzesełka.
- Pasażera. Tego, kto tu usiądzie.
Marian był zadowolony z odpowiedzi. Odpowiedzieć na dziecięce pytanie nie zawsze jest łatwo. Dorosły takiego by nie zadał. Kłopot. Przypomniała mu się anegdota o matematyku, który na pytanie aeronautów podróżujących balonem, gdzie się znajdują, odpowiedział: w balonie. Podobno matematycy udzielają odpowiedzi prawdziwych, ścisłych, zwięzłych i całkowicie bezużytecznych... No to masz, dziecinko.
Kasia wpakowała się śmiało do kajaka.
- Tam! - zakomenderowała, wyciągając prawicę jak Lenin na plakacie.
Na środek jeziora, ku słońcu, jutrzence swobody, yhm. Jakiej tam jutrzence? Przecież jest dziewiętnasta. Co tu robisz, smarkulo? Czemu nie oglądasz dobranocki i nie szykujesz się do snu? Ach, ta dzisiejsza młodzież.
Kilka lekkich ruchów wiosłem i statek majestatycznie skierował się dziobem na ocean, na zachód.
Przepłynęli kawałek. Co na to matka? Matka przygląda się z pomostu, ojciec dziewczynki nie patrzy wcale na swoją latorośl. Nos ma zatopiony w smarfonie. Nos, policzki, oczy. Tylko uszy jeszcze mu wystają nad taflę telefonu, ale i tak nic nie słyszą.
- Tam! Woła znowu Kasia i zaczyna się niebezpiecznie wiercić.
- Siedź spokojnie - rozkazuje Marian.
Rozkazuje? Komu? Przecież mała nie zamierza słuchać, robi to, co chce. Silna osobowość. Nie to, co Marian.
- Proszę pana, teraz ja chcę tam. Pokazuje na jego miejsce i zaczyna się gramolić ze swojego fotelika do Mariana. Kajak się chybocze. 
- Nie wstawaj, siedź!
- Teraz ja tam! - Kasia już stoi. Zaczyna się chwiać, balansuje ciałem, ale przecież kajak to nie jacht milionera Abramowicza, to łupinka, buja się coraz mocniej.
- Siadaj! - woła Marian.
- Proszę pana... Plusk! Dziewczynka wpada do wody.
Momentalnie znika pod powierzchnią.
Marian wyskakuje z kajaka. Tu jest płytko, woda sięga mu do piersi. Dla małej to głębia. Gdzie ona jest? Szuka jej. Musi tu przecież być, nie rozpłynęła się. Matka coś krzyczy, ojciec opuścił rękę ze smartfonem i patrzy baranim wzrokiem, jeszcze nie wie, o co chodzi. Za chwilę oboje są w wodzie. Biegną. Trochę to trwa, woda hamuje ruchy. Marian szuka dziecka. Nie ma. Gdzie wpadła? Tu? Nie, chyba trochę dalej. Tam też nie ma. Rodzice też szukają, matka ciągle krzyczy, ojciec próbuje nurkować. Nic nie widać, woda zielona, teraz już mętna. Jezus Maria! Gdzie ona jest?! Nie ma, nie ma. To nie możliwe. Już upływa minuta, dwie minuty. Dziecka nie ma. Biegną wędkarze, którzy dotąd obserwowali zajście z fotelików ustawionych w pobliżu trzcin. Oni też brodzą w wodzie, nurkują, znowu brodzą. Krzyki, zamęt w głowach, zamęt w wodzie. Nic. Nie mogą znaleźć.
Wreszcie udało się. Wędkarz ją złapał. Wyciąga dziecko na powierzchnię. Wszyscy biegną do brzegu, kładą małą na plaży, robią sztuczne oddychanie. Pięć minut, dziesięć, piętnaście... Za późno.
Nie ma pulsu. Nie oddycha. Koniec.

Tak by to mogło być - pomyślał Marian.
- Proszę pana! Mogę?
- Nie możesz.
- Dlaczego?
Bo nie lubię dzieci i dzięki temu niektóre z nich mają szansę przeżyć, wiesz? 
- Bo śpieszę się do domu.



środa, 7 września 2016

Carmen, czyli o paleniu

Czytam właśnie, że dziewiętnastoletnia Carmen z Florydy podpaliła w akcie zemsty samochód swojego byłego chłopaka. To znaczy myślała, że podpala jego samochód. Okazało się, że pomyliła pojazdy i teraz odpowie za podpalenie drugiego stopnia.
Moja pokręcona, polska dusza ma ubaw. Carmen, podpaliła... :) I do tego zrobiła to w drugim stopniu. Ciekawe jak wygląda podpalenie pierwszego stopnia, albo trzeciego? Stopień pierwszy podpalenia to podpalenie bardziej palące, czy mniej? A może to podpalenie "właściwie nie chciałam, ale tak wyszło"? Stopień drugi: chciałam, k..., a co? Stopień trzeci? Hm. Może: niech się cieszy, palant jeden, że mu nie podpaliłam jego małego fiutka (koniecznie małego)! Nie, stopień trzeci to właśnie to! Uch, latynoski są gorące.
Dziękuję ci, dear Carmen! Nareszcie coś nowego. Od tygodnia czytam nagłówki o sukni ślubnej Agnieszki Szulim, o czwartej sukni ślubnej tejże Szulim, o butach Agnieszki Szulim, o tym, że paparazzi dopadli, no kogo? Tak! Agnieszkę Szulim. Ach, co to był za ślub, zapewne! 
Starszy strażak już co na tubie grał, tęgo grał,
uroczysty speech wierszem miał.
Zebrał za to moc braw i nad kuflem fajansowym
dalej mężnie trwał.
Haftuję już tym ślubem Szulim, chociaż o nim nie czytałem.
Czy ktoś pamięta cytowaną piosenkę? Carmeny pewnie tak.
Dziś nie pisze się już takich tekstów (poezja) i nie pali carmenów. Dziś Carmeny palą auta. Takie czasy, panie.

piątek, 2 września 2016

Pierwsze wystrzały w wojnie o niedzielę

Dzisiejszy ranek przywitał mnie informacją o tym, że rozpoczęto ofensywę na rzecz uniemożliwienia handlu w niedzielę. Aha... Znaczy czarni wysunęli żądania. Zobaczymy, co dalej.
Dobra władza nie ma ochoty uchwalić całkowitego zakazu przerywania ciąży, bo wie, że to się narodowi nie spodoba. Ciekawe, czy prawo do robienia zakupów w niedzielę lud ceni sobie mniej niż prawo do legalnej aborcji, i tak zresztą niewiele więcej niż teoretyczne. Ciekawe, czy ideologia będzie silniejsza od pieniędzy, w tym wypadku naprawdę dużych. Jeśli biznes przegra to starcie, będzie to znaczyło, że wszystko jest już możliwe. Jeśli nie będzie miało znaczenia, że handlu w niedzielę chcą jednocześnie klienci i właściciele sklepów, a mimo to zakaz zostanie przepchnięty, będzie to oznaczało narodziny Rzeczpospolitej o którymś już tam, kolejnym numerze. Następnym będzie zakaz podawania w restauracjach dań mięsnych w piątki. Będzie to jedna z najmniejszych dolegliwości nowych czasów.