wtorek, 28 czerwca 2016

Słówka

Macie swoje słowa ulubione? Takie, które brzmią w uszach szczególnie, pieszczą mózg swoją melodią, pobudzają wyobraźnię niecodziennością, rzadkim użyciem?
Ja mam kilka takich na A.

Atoli.
Pierwszy raz w życiu usłyszałem je w czytanej Księdze dżungli Rudyarda Kiplinga. Przepiękne słowo, choć takie proste. Żadne tam zawiłe imponderabilia, ani kwas dezoksyrybonukleinowy czy trójcholoretylen. Krótkie, atoli pojemne. Wykwintnie dzieli zdanie na części, niczym srebrny nóż. Nie da się go nie zauważyć w wypowiedzi.

Aliści.
Jeśli mnie pamięć nie myli, pierwszy raz zwróciłem uwagę na to słowo w piosence:
Na wszystkim znany się, aliści
nasza specjalność to ten dom.
To my, domowi specjaliści -
- les spescialistes de la maison.
Prawie to samo, co atoli, aliści jakby mniej wykwintne, za to bardziej archaicznie brzmiące.

Azaliż.
Cudowne słowo. Bardzo dobrze wybrzmiewa. Jak trąbka grająca Ave Maria w kościele. Poznałem je, kiedy ciocia czytała mi Pchłę Szachrajkę.
Pociąg stanął. Co to? Kalisz!
A Pchła myśli już: "Azaliż
Mam się gnieść wśród tylu osób?" 
Jedno "azaliż" warte jest dziesięciu banalnych "czyżby".

A na koniec...
Albowiem.
Słowo szlachetne, nieco napuszone, poważne. Ale za to nieźle grające mocnym "b" w środku. w dodatku trzysylabowe. To też ma znaczenie. Czasem słowo musi wybrzmieć. Anglicy mają dużo słów jednosylabowych. No i jak brzmi ich "To be or not to be"? Cienko ;) Albowiem język zacny powinien mieć słowa pieszczące ucho długością brzmienia, jak na przykład.... hm.... bleistiftspitzmaschine.
Są tacy, którzy nie lubią słowa albowiem, ale ja ich nie rozumiem :)

Bywajcie zdrowi!



piątek, 24 czerwca 2016

Złote buty

Odbyłem niedawno podróż pociągiem do miasta P. i z powrotem. W podróży nie przytrafiło mi się nic ciekawego. Nie jest przecież ciekawym to, że w pociągu z klimatyzacją zmarzłem, a w pociągu bez klimatyzacji omdlewałem z powodu duchoty. To standard. W polskich pociągach najczęściej jest za gorąco, albo za zimno. Przy czym wprowadzenie wagonów klimatyzowanych sprawiło, że to, czy człowiek zmarznie, czy się spoci, nie zależy kompletnie od pory roku. Kiedyś zimą można było zmarznąć, lub ugotować sobie tyłek na rozprażonych siedzeniach, natomiast latem - tylko się spocić. Teraz także latem można nabawić się zapalenia gardła i kataru. Super. Co to jednak znaczy postęp techniczny. Ale wracajmy do naszych baranów, czyli do tego, że nie zdarzyło się nic ciekawego...
Jedyne spostrzeżenie z podróży do miasta P. dotyczy obyczajów obuwniczych Polaków. Odkryłem mianowicie, że są one swobodne, by nie powiedzieć lekkie, spontaniczne i niczym nie ograniczone. Pani, która siedziała obok mnie w pociągu ziębiącym, obuta była w coś w rodzaju caligae rzymskich legionistów - zelówkę z pajęczyną rzemyków. Całość była... złota. Dokładnie. Idealne lśnienie złotej powłoki rozjaśniało wnętrze wagonu. Mój kolega powiedziałby, że pani wystroiła się jak koń na dożynki, ale to nieprawda. Pani miała ok. 60 lat, a konie tak długo nie żyją. W samym mieście P. było jeszcze ciekawiej. Spotkałem panią w butach brylantowych. Rzemyczki jej bucików były czarne i cieniutkie, za to okazałe brosze a la Szydło pyszniły się wspaniale i rzucały ognie od stóp do głów. Królowa angielska ze swoją koroną ze zrabowanym narodowi indyjskiemu Koh-i-noorem mogłaby się schować. No i chowa się. Nosi kapelusze. Po prostu w wojnie na brylanty i tak musiałby ulec przewadze naszych elegantek. Królowej zaś przegrywać nie wypada.
Na tym tle gentleman  w czarnych klapkach i żółtych skarpetkach w odcieniu sygnalizacyjnym, wydawał mi się prawie nobliwym. 
Wracając wczesnym popołudniem do galerii handlowej, pełniącej także mimochodem i od wielkiego niechcenia rolę dworca kolejowego, snułem takie właśnie smutne refleksje estetyczne, kiedy nagle, w drodze przez park, zobaczyłem obrazek budujący, przywracający wiarę w dobry gust rodaków. Oto oczom mym ukazał się  przystojny pan lat około czterdziestu, który na nogach miał eleganckie męskie pantofle z najprawdziwszej skóry, czarne, na cienkiej zelówce, z cienkimi sznurówkami, przechodzącymi przez trzy dziurki. Oblicze mężczyzny okalały czarne loki gęstej czupryny i falujące pasma bujnej brody. Słowo daję - Zeus we własnej osobie. Miał ze sobą sporych rozmiarów torbę, którą podłożył sobie pod głowę, by było mu wygodnej. Spał spokojnie na parkowej ławce. Butów nie zdejmując.

niedziela, 19 czerwca 2016

Erudycja



Dziś znów uległem próżności i rozwiązałem quiz na portalu Gazeta.pl. Quiz był dla erudytów. Uległem więc próżności i ciekawości zarazem. A wszystko przez pierwsze pytanie „Które cukierki w mieszance wedlowskiej mają granatowy papierek?”. Najpierw przetarłem oczy ze zdumienia, zakręciło mi się w głowie,  potem pozbierałem się i pomyślałem, że być może nie wiem, co znaczy słowo erudycja, co automatycznie dowodziłoby, że erudytą nie jestem, o czym zresztą i tak wiem, ale nie mam dowodów. Autor quizu obiecał, że jeśli zdobędę 13 punktów na 15, to będę prawdziwym erudytą. Trzeba było rozwiązać quiz i przekonać się, czy jestem erudytą prawdziwym, czy tylko farbowanym.  Szło mi całkiem nieźle, ale nie dostatecznie dobrze. Nie wiedziałem, który sportowiec nosił przydomek „air”, ani co znaczy słowo carrefour. To ostatnie jest u ludzi z aspiracjami do bycia erudytą niewybaczalne, bo przecież co jak co, ale po francusku erudyta musi umieć, żeby wtrącać do konwersacji takie zwroty, jak chapeau bas, comme ci comme ca, a rebours, toutes proportions gardees, a ciecia nazywać concierge. Nie dałem rady, popełniłem jeszcze trzeci  błąd. Z wynikiem 12/13 nie mogę się nazywać  prawdziwym erudytą. Ulżyło mi, poniekąd. Bycie erudytą to duże obciążenie, bowiem, jak mówią smakosze, noblesse oblige. A jak mówią nie erudyci – obliż se sam.
Papierek po „Bajecznym”.

środa, 15 czerwca 2016

Z zapisków obserwatora przyrody, bułka z kawką

Światła zmieniły się na kolor gorszego sortu, kiedy Zdzisław już prawie dojeżdżał do sygnalizatora. Samochód przed nim zatrzymał się, więc i Zdzisław nie miał innego wyjścia. Niedobrze - pomyślał - jestem drugi w kolejce a pan żebrzący już podszedł do pierwszego. Zanim zrobi się zielone, zdąży podejść do mnie. Obserwował rozwój sytuacji dyskretnie, zważając na to, by odwrócić wzrok, zanim pan z kulą i kubkiem spojrzy w jego stronę. Kontakt wzrokowy zawsze do czegoś prowadzi. U zwierząt drapieżnych, na przykład, jest wyzwaniem, prowokacją. Zdzisław nie czuł się drapieżnikiem, ale kto wie, czy nie jest nim żebrzący? Rozmowa przy aucie z przodu przeciągała się. O czym mogą gadać? O pogodzie? O polityce? O dzieciach? Kierowca wyraźnie coś klaruje żebrzącemu, ten kiwa głową ze zrozumieniem. A może facet w samochodzie tłumaczy, że nie ma polskiej waluty i proponuje datek w euro? Uzgadniają kurs wymiany? A może mówi, że ma tylko karty płatnicze? A jeśli gość z kubkiem sięgnie do kieszeni i wyciągnie stamtąd bezprzewodowy terminal obsługujący karty? A to by było zaskoczenie! Wpadałoby wówczas wyjść z samochodu i zgotować człowiekowi owację.
Wreszcie kierowca pochyla się do przodu i w bok, czegoś szuka w schowku. Rewolwer? Czy za chwilę Zdzisław zobaczy błysk i usłyszy huk wystrzału, po czym samochód odjedzie z piskiem opon? To by było coś - myśli Zdzisław. W Ameryce do samochodu na skrzyżowaniu podbiega Murzyn i strzela, a u nas odwrotnie, biały kierowca strzela do inwalidy na ulicy. Dobre do Teleexpressu, pasuje do zasady, że jak pies pogryzie człowieka, to nie jest news, ale jak człowiek pogryzie psa, to już tak. Jednak nic takiego się nie dzieje. Kierowca podaje przez okno drugie śniadanie zawinięte w woreczek foliowy. Aha... znaczy pedagog. Dał najpierw wykład, że pieniędzy nie będzie, ale jak bliźni głodny, to się z nim podzieli własną strawą. Pewnie żona zrobiła z serem.
Pan żebrzący odwrócił się i odłożył zawiniątko na murek przy krawężniku. Obok innego, które już tam leżało. No, chłopie - powiedział do siebie Zdzisław - masz już śniadanie i drugie śniadanie, teraz przyjmuj tylko kotlety, ziemniaki i surówki.
Pan żebrzący zmienił pas ruchu indagując czarne bmw. Tymczasem śniadaniami leżącymi na murku zainteresowała się kawka. Czy to była naprawdę kawka, tego Zdzisław nie wiedział, bo ledwie odróżnia szpaka od kosa, a i to od niedawna, a co dopiero inne gatunki ptaków, ale kawka dobrze brzmi, więc niech będzie, pomyślał. Kawka rozejrzała się czujnie, dziobnęła raz i drugi zawiniątko, przedarła się przez folię i papier, poczęstowała się skromnie kanapką, skosztowała z namysłem, rozejrzała się raz jeszcze, dziobnęła pogardliwie ludzkie śniadanie i odleciała. Mówiłem, że z serem, pewnie z promocji w Biedronce - pomyślał Zdzisław. Światła zmieniły się na kolor ekologiczny i auta ruszyły.
Po południu, kiedy Zdzisław wracał tą samą drogą, pana żebrzącego, kuśtykającego o kuli, już nie było. Pewnie się zmęczył, tyle godzin na nogach. Jednak nie. Był na następnym skrzyżowaniu, kilometr dalej.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Z zapisków obserwatora przyrody, zebry i żebry

W wielkim mieście M, jak w każdym wielkim mieście, jest wiele samochodów. Codziennie samochody wyjeżdżają na ulicę. Trudno powiedzieć, po co. Jednak skoro ja jadę samochodem, bo mam po co, to inni też pewnie mają swoje powody - przeprowadził logiczne rozumowanie Zdzisław, siedząc za kierownicą swego banalnie srebrzystego auta, czyli w kolorze niebrudzącym się. Zdzisław jest ze starego rocznika i ciągle jeszcze myśli kategoriami poprzedniego ustroju. Nie kupuje na przykład nigdy kremowych spodni, nie wspominając o białych, bo się za szybko brudzą. Marynarki oczywiście szare, albo brązowe, żeby się nie brudziły. Aż dziw, że ma jedną niebieską, ale nie za bardzo. Kiedyś kupił sobie taką jasną. Przewisiała w szafie rok, zanim namyślił się ją założyć. To i tak nic w porównaniu z butami, które przeleżały w szafce cztery lata, zanim weszły do eksploatacji. Z butami tak można. Z marynarką jest ryzyko, gdyż marynarki od wiszenia w szafie zbiegają się w brzuchu. Pewnie z powodu suchości powietrza w nowym budownictwie.
Zdzisław dojechał do skrzyżowania i zatrzymał się, oczekując na zmianę świateł. On czekał na to, aż zrobi się zielone, a na niego czekał już ktoś inny. Żebrak z plastikowym kubkiem w dłoni, wsparty na inwalidzkiej kuli. Oto człowiek pracy - pomyślał Zdzisław. Od rana pracowicie krząta się między autami, wytrwale kiwa głową, wdycha spaliny. Powinien mieć dodatek za szkodliwe warunki. Uśmiechnął się na tę myśl, bo kto wypłaci dodatek żebrakowi? Żebrakowi? Czy w czasach obłudnej poprawności politycznej wolno jeszcze używać tego słowa? Przecież na sprzątaczki nie mówią w pracy sprzątaczki, tylko panie sprzątające. Czy widzę "pana żebrzącego"? - pomyślał po raz czwarty tego dnia. He! Pan żebrzący. Dobre! Nie żadne tam "spieprzaj dziadu!", tylko pan żebrzący. W czasach młodości Zdzisława kabareciarze twierdzili, że kiedyś dziad był panem, a teraz pan jest dziadem. Publika rżała. Ustrój się zmienił, czasy się zmieniły, żarty się zmieniły. W czasach słusznie minionych widok pana żebrzącego na skrzyżowaniu byłby dla władz kompromitujący. Teraz nie jest. Prawdziwa wolność i demokracja. W autach siedzą średnio inteligentni Polacy, którym wydaje się, że są klasą średnią. Pan żebrzący puka do okien samochodów. Prosząc, podaruj, złoty panie, choć szal choć byle co, choć chustę... E, nie, po prostu daj dwa złote.
Tymczasem niektórzy z kierowców wdają się w dyskusję z panem żebrzącym. O czym rozmawiają i co z tego wynika? A to już w następnym odcinku, gdyż chwilowo wena mnie opuściła.
Idźcie przez zboże...

czwartek, 9 czerwca 2016

Z zapisków obserwatora przyrody

Są już pierwsze krytyczne opisy zachowań ubogich rodzin nagle wzbogaconych pieniędzmi z rządowego programu 500+. Jak się można było spodziewać, nagle wzbogaceni ludzie nie wydają pieniędzy tak, jakby sobie tego życzyli ludzie zamożni, którzy wiedzą, co biedni robić powinni i lubią im o tym mówić. Właściwie lubią to mówić sobie, bo adresaci zaleceń nie czytają opiniotwórczej prasy dla inteligencji. Jeśli już coś czytają, to ulotki Providenta. Nie przeznaczają kasy na skromne, ale dobrej jakości ubrania, KSIĄŻKI, opiekę medyczną itd. Przeznaczają na coś, co pozwoli im poczuć się nie gorszymi obywatelami niż ci, którym się dobrze powodzi. Kupują więc dzieciom tablety i smartfony, a sobie używane samochody. No chyba, że należą do lower lower class i po prostu tylko chleją. Umieją trochę liczyć, szybko dochodzą więc do wniosku, że przez najbliższy rok dostaną kilka lub kilkanaście tysięcy, albo nawet kilkadziesiąt, zatem mogą wziąć pożyczkę i wydać te pieniądze już. Po co czekać?
Ale czy należy się dziwić i być zaskoczonym? To co, że obdarowani wcześniej deklarowali, że kupią dzieciom nowe buty i podręczniki. Ludzie tak mają, że jedno mówią, a drugie robią. Nieodmiennie we wszystkich ankietach twierdzą, że najważniejsza jest dla nich w życiu rodzina i miłość, a potem leją dzieci, czasem żonę, leżą na kanapie w śmierdzących skarpetkach albo wiszą na parapecie cyckami, rozwodzą się, kłócą z rodziną o majątek itd. Są też pobożni, chodzą do kościoła, wierząc w Boga, ale w diabła to już niekoniecznie, wielbią nauczanie Jana Pawła II, chociaż go nie znają, a gdyby znali i tak robiliby po swojemu.
Ludzie tak mają. Mówią to, co uważają, że mówić wypada, a robią to, co chcą, albo jak im łatwiej. Chcą zapomnieć o swojej podłej kondycji, więc albo chleją, albo kupują sobie coś, co jest symbolem sukcesu i choć to tylko atrapa, czują się trochę lepiej. Wcale im się nie dziwię ani ich nie potępiam.
Co nie znaczy, że uważam, że jest OK. Nie jest, lecz inaczej nie będzie, bo pozorację mamy w genach. I to jest pesymistyczny akcent, jakby ktoś nie był pewien.


piątek, 3 czerwca 2016

O tym, jak trafiłem piątkę w Lotto. No, może nie całkiem, ale prawie.

Kiedy byłem dzieckiem i prosiłem ojca, by coś dla mnie zrobił, rodzic mój odpowiadał zdaniem, którego mądrości nie byłem w stanie wtedy docenić, ani uszanować:
- Synu, zachowaj spokój.
Był to niezawodny sposób, by mój spokój zburzyć do imentu. Wiedziałem przecież, co to znaczy. Widziałem, że długo będę musiał trwać w stanie spokojnym, czyli spacyfikowany. Ćwiczyłem się w sztuce zachowywania spokoju, aczkolwiek bez przekonania i niechętnie. Teraz jestem starszy niż mój ojciec w czasach, kiedy doradzał mi zachować spokój. Nauczyłem się, przynajmniej wybiórczo, zachowywać olimpijski spokój i angielską flegmę. Na tej właśnie płaszczyźnie obcuję z moim samochodem. Samochód przepalił sobie małą żaróweczkę od światła postojowego. Hm - pomyślałem - czy samochód jest od stania, czy jeżdżenia? Od jeżdżenia - odparłem, znając tezę pytania. Czy ja go gdzieś zostawiam na światłach postojowych? Ależ skąd - odpowiedziałem sobie skwapliwie, dumny ze swej przebiegłości w sztuce prowadzenia dyskusji. Czy żaróweczkę należy wymienić? Niby tak... na pewno tak. Ale dlaczego dzisiaj? Zróbmy to jutro. A w ogóle, czy ja mam taką żaróweczkę? Sprawdzimy to jutro. Jak nie, to trzeba kupić. Jutro...
I tak przebiegły ze trzy tygodnie.
Aż wreszcie, wczoraj, przyjeżdżam do domu, wychodzę z samochodu, otwieram bramę garażu, odwracam się, patrząc autu prosto w oczy i co widzę? Żaróweczka znowu świeci! Hosanna! Juhu! Jak dobrze, że byłem cierpliwy, że zachowałem spokój. Ona się wcale nie przepaliła, tylko przyczaiła, żeby mnie zrobić w bambuko. Ale nie dałem się. Zachowałem spokój i proszę  - wygrałem.
Od jakiegoś czasu cieknie paliwo przy wlewaniu go do baku. Coś tam przy korku nie tak.
Zachowuję spokój.

środa, 1 czerwca 2016

Dzieciństwo

Chyba co roku, w każdy Dzień Dziecka słyszę, że dzieciństwo to taki cudowny, beztroski czas. I za każdym razem mnie skręca. Beztroski? Dzieciństwo jest beztroskie? A niby dlaczego? Bo nie trzeba chodzić do roboty i zarabiać na życie? Bo nie trzeba wychowywać innych dzieci? Nie trzeba. Trzeba za to mierzyć się z tysiącem innych problemów, wcale nie mniejszych, biorąc pod uwagę siły dziecka, jego możliwości intelektualne i emocjonalne. Dzieciństwo to podróż małą łódką przez ocean świata dorosłych w tłoku innych małych łódek, między którymi idą całą naprzód dorosłe statki, ogromne jak góry lodowe, plujące dymem, ryczące syrenami, straszące wielotonowymi kotwicami, które w każdej chwili mogą wypaść z kluz, ciągnąc za sobą masywne łańcuchy. Niedobrze jest być wtedy za blisko. Sytuacji wcale nie poprawia fakt, że te wielkie statki holują małe łódki. Statkom wydaje się, że łódki mają dobrze, bo przecież są holowane i o nic ważnego nie muszą się martwić. Tak? To spróbujcie rejsu w takiej małej łódeczce. Szybko wam się odechce. Ale pasażerowie małych łódek nie mnogą wysiąść. Mogą i muszą za to uważać na inne łódki, bo to niekoniecznie są przyjazne jednostki. Rzadko się zdarza, by jeden pasażer małej łódki utopił drugiego, ale przytrzymać koledze głowę pod wodą - czemu nie? To taka frajda przecież. Można też przywalić wiosłem po łapach. Ale czad! Z wysokości mostku kapitan dużego statku tego nie zauważy. Małe łódki muszą płynąć, czy słońce, czy sztorm, chcą, czy nie chcą, umieją, czy nie. Gdzie ta beztroska?
O tym wszystkim duże statki nie chcą pamiętać, chociaż też kiedyś były małymi łódeczkami.