środa, 27 kwietnia 2016

Takie zagadnienie

Każdy z nas miał kiedyś większy lub mniejszy kontakt z grami komputerowymi. Niektórzy może mają do dziś, nie wiem. Jeśli jest to kontakt bliski, powiedzmy trzeciego stopnia, to świadczyć może albo o niskim wieku osobnika, albo o tym, że jest się... nietypowym. Typowy przebieg infekcji wirusem gier komputerowych wygląda bowiem tak, że najpierw jest czas zapamiętania, a potem czas opamiętania, znormalnienia, wreszcie znudzenia. W każdym razie człowiek dorasta, włos rzednie, siwieje i gry odchodzą na bok. Ale nie całkiem. Raz na jakiś czas przypomina się, że zagrać w coś nie byłoby źle. Albo nic robić się nie chce i odpalamy coś starego, co jeszcze chodzi na współczesnym komputerze, albo patrzymy z nostalgią na nazwę katalogu kryjącego pliki, które już nie zadziałają na nowym sprzęcie, ale jeszcze sobie leżą na dysku, skopiowane po raz czwarty przy wymianie sprzętu na nowszy. Coś Wam mówią takie hasła jak Tetris albo Prince of Persia? Ale ja nie o grach dzisiaj. To nie jest blog gracza. Nigdy nim nie byłem. 
Kwestia jest taka. Jeżeli człowiek odczuwa chęć zagrania w STARĄ grę komputerową, to świadczy to o tym, że na chwilę odmłodniał, czy przeciwnie - jest to twardy dowód, że stetryczał?


poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Drzwi a upływ czasu

Mówią mi, że zbyt często wspominam o swoim wieku. Cóż, pewnie tak, skoro tak mówią. Może to dlatego, że stosunkowo od niedawna nie czuję się już młody, zatem jestem ciągle nieco zadziwiony nową sytuacją. Stary także nie jestem, chyba. Ot, taki stan pośredni, kiedy to człowiek młody na pewno już nie jest, a czy stary, to nie wiadomo. Nastolatek pewnie uznałby, że stoję nad grobem, natomiast Andrzej Łapicki, gdyby jeszcze żył, wspomniałby z uśmiechem, że jego drugiej żony jeszcze nie było na świecie, kiedy był moim wieku.  Wszystko jest względne, nie czynię tu odkrycia. I wszystko się zmienia, choć co do istoty pozostaje takie samo.
Zmieniają się tylko dekoracje, rekwizyty, język, którym mówią ludzie, stroje, które noszą. I sklepy.
Wchodziłem wczoraj, w niedzielę (!) do wiejskiego sklepu. W pobliskim kościele trwała msza, więc w sklepie mały ruch był jeszcze. Po mszy przyjdą. Przed mszą ruch jest w innym sklepie, takim, który ma przy ścianie "ogródek". Ogródek tyle ma wspólnego z ogródkiem, że jest ogrodzony. Porządne, betonowe płyty na wysokość powyżej wzrostu człowieka, labiryntowe wejście, bez drzwi, i dach z płyt falistych. W ogródku nic by nie urosło. Raz, że za ciemno, dwa, że byłoby zadeptane butami bywalców. Mimo surowego wystroju wnętrza bywalcy spotykają się w swoim gronie z prawdziwą radością i w dobrych humorach, ubrani w kościołowe spodnie i kurtki. Tak jak bywało dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści lat temu. Za to takich sklepów jak ten drugi, w którym zrobiłem zakupy, lat temu czterdzieści nie było. Mój sklep nie tylko, że oferuje bogactwo towarów delikatesowych od ziemniaków po łososia i płyty CD, to jeszcze ma drzwi automatyczne. Powiecie: i cóż z tego? Przecież są setki takich sklepów. Tak. Ale czterdzieści lat temu drzwi automatyczne były rzadko spotykanym cudem techniki. Wchodząc przez te jakże dziś banalne drzwi, przypomniałem sobie film z 1977 r. "Wesołych Świąt". Jest tam scena, w której prosty szofer z bieszczadzkich lasów o ksywce Ruina próbuje wejść do holu Dworca Centralnego. Dłuższy czas nie udaje mu się to, bo ilekroć zaczyna biec w stronę otwierających się drzwi, one z powrotem się zamykają zanim ich dopadnie. W końcu jednak rozgryza zagadkę magicznych drzwi.
A dziś? Dziś nawet dziecko nie zwróci uwagi na taki wynalazek jak szklane drzwi z czujnikiem "na człowieka".


gdyby ktoś nie pamiętał,
to tu jest film (pięćdziesiąta minuta - drzwi):
Wesołych Świąt - 1977 r.

piątek, 22 kwietnia 2016

Jeden ze szczytów

Kiedy byłem chłopcem, opowiadaliśmy sobie dowcipy z cyklu pod tytułem "Jaki jest szczyt....?" Chodziło o szczyt czegoś tam. Było wiele wersji szczytu wytrzymałości - na przykład zjechać z Pałacu Kultury po nieheblowanej desce. Nie muszę wyjaśniać, na jakiej części ciała zjechać. Był też szczyt bezczelności - zrobić ...  na wycieraczce pod drzwiami, zapukać i poprosić o papier. Od wczoraj znam nowy szczyt bezczelności. Przeczytałem, że Polskie Stowarzyszenie Marketingu SMB wymyśliło, że szkoły zawodowe powinny szkolić w specjalności "pracownik call center", bo firmom call center przyuczenie zabiera za dużo czasu.
Tutaj chciałbym zamieścić wiązankę soczystych, polskich słów, ale nie wypada, więc nie zamieszczę.
Powiem tylko, że bezczelność ludzka nie zna granic. Domagać się od szkolnictwa zawodowego, żeby przysposabiało, bo przecież trudno mówić tu o kształceniu, ludzi do jednej z najgorszych, najbardziej beznadziejnych prac, to szczyt bezczelności. To coś jakby wprowadzać dyplomy dla pariasów. Wiem, że ludzie i tam muszą pracować. Ale słowo MUSZĄ jest tutaj kluczowe. Czy jest ktoś, kto pracuje w słuchawkach i traktuje to jako swój zawód, kto chce tam pracować, bo lubi? Tylko czekać na kolejne pomysły. Może "zawód" pracownika magazynu w Amazonie, co? Albo zawód pilnowacza supermarketowego. Takiego w niedopasowanym garniturze, jak do trumny, ze słuchawką w uchu. A zawód pomywacza? Są też zapewne inne "zawody", do których pracodawcom nie chce się przyuczać pracowników, bo to nie daje dochodu. Państwo powinno im przygotować ludzi do wyzysku. Taka pomoc dla biznesu. Państwo przyjazne przedsiębiorcom. Proponuję sięgnąć do tabeli kast w Indiach i otworzyć nowe szkoły zawodowe. A prezes Polskiego Stowarzyszenia Marketingu SMB, niech pośle tam swoje dzieci, albo wnuki, jeśli już ma.

środa, 20 kwietnia 2016

Jak zmienić wszytko w gówno, czyli...

...uczymy się od Filipa Springera.

Raz na jakiś czas trafiam na zdjęcia architektury autorstwa Filipa Springera i jego komentarz do obrazów. Pan Springer niewątpliwie ma talent. Tyle, że jest to talent do zohydzania wszystkiego no i talent nie najwyższej próby, bo środki wyrazu są na tyle proste, że każdy podwórkowy fotoamator z Photoshopem w komputerze może osiągnąć podobne efekty.
Oto mały samouczek pt. "I ty możesz zostać Springerem". Zapraszam.

Lekcja pierwsza.
Jak wykazać, że nawet Neapol to syf, kił, mogiła i lepiej umrzeć zanim się pojedzie go zobaczyć.
Przykład: miasto Konin, zdjęcia Filipa Springera.

Fotografujemy jakieś podwórko za garażami, z kotłownią i kominem, a następnie szukamy gdzieś połamanej ławki. Robimy im zdjęcia.

Udajemy się na poszukiwanie "osobliwości". Facet z kotem na smyczy nadaje się idealnie. Dobrze, by trawnik, na którym srał niewątpliwe kot, był wypełzły, podsuszony, a w tle były jakieś marne domki. W ten sposób uzyskujemy efekt slumsu, ostatecznie śmietnego zaułka, zamieszkiwanego przez biedotę. Nie bez znaczenia jest lekko przekrzywiona latarnia. Niby nic, a działa na podświadomość. Jeśli trawa jest zbyt zielona, używamy Photoshopa. Tym samym narzędziem załatwiamy problem nieba, gdyby było niebieskie, nie daj boże. Proszę:



W końcu idziemy gdzieś na peryferie, żeby pokazać, że z takiego syfu wszyscy uciekają. Ostatecznie wystarczy jeden uchodźca, byle miał worek na plecach. Kolorystykę korygujemy Photoshopem, oczywiście. Dodajemy winietowanie. Ciemne brzegi kadru znakomicie zwiększają wrażenie przytłoczenia. Mamy teraz szary chodnik, złamane światło i granatowe niebo, wiszące groźnie nad losem tych, którzy z tego bagna jeszcze nie uciekli z workiem na plecach i kotem na smyczy, jak najdalej od połamanych ławek i podwórek za garażami. Na jezdni nie ma żadnych samochodów. To też przekaz podprogowy: wszyscy, którzy mieli auta już uciekli.


 Ewentualnie można by dać takie zdjęcie, ale od razu widać, że nie pasuje:



Lekcja druga.
Jak zohydzić budynek.

W lekcji pierwszej dowiedzieliśmy się, jak pokazać we właściwym świetle miasto.
W lekcji drugiej przejdziemy do skali mikro, czyli budynku. Budynek zohydzamy fotografując go z właściwych miejsc, wybierając tylko właściwe elementy, o tak:


Prawda, że brzydki? No i to już właściwie wszystko. Warto zrobić tylko więcej zdjęć według tej samej zasady. Resztę załatwia komentarz słowny. Na przykład, że wokół budynku stoją samochody. Rzeczywiście, to dziwne i niestosowne, zważywszy, że obiekt jest domem kultury z salą widowiskową. Powinien być otoczony zielenią, a widzowie przyjeżdżać na hulajnogach.
Kto jest ciekaw pokazanego obiektu, może o nim poczytać (i pooglądać go) tutaj:
Okiem Springera


Lekcja 3.
Jak zohydzić coś nowego, tylko dlatego, że jest nowe.

Przykład: Antresola na Dworcu Centralnym

Jeśli to, co chcemy zohydzić, jest niedostatecznie brzydkie, albo nie mamy czasu na zabawę w Photoshopie, piszemy miażdżący komentarz do zdjęć. Zdjęcia mogą być ładne, nie szkodzi. Piszemy, że nowe jest paskudne, że się wpieprzyło w przestrzeń i naruszyło znakomitą jej kompozycję, że stare było fantastyczne, że miało klimat, a nowe to tandeta, plastik, odpust, komercja, bezguście jak u nowobogackich, itp.
Nie byłem na Dworcu Centralnym po wybudowaniu antresoli, ale byłem, kiedy jej jeszcze nie było. Zawsze zastanawiałem się, czemu ten dworzec jest tak beznadziejnie pusty. Wielka hala, w której jest wielkie nic. Na jednej ścianie kasy biletowe i tyle. Można by tam urządzać zawody ultralekkich modeli latających klasy F1D. Tylko ludzi trzeba by wyrzucić i drzwi pozamykać. Dworzec jest opiewany jako perła architektury. No nie wiem. Na pewno się nie znam. Dla mnie to po prostu duży budynek, w którym nie ma nic ciekawego ani na zewnątrz, ani w środku. Teraz jest antresola. Nie wiem, czy ładna, ale gorzej niż było, chyba jednak nie jest.

*

A teraz, na zakończenie, aby każdy z Was uwierzył, że ze szwagrem po pijanemu nie takie rzeczy jak Filip Springer się robiło, przykład springerowskiego opisu jednego z koszmarków architektury światowej. Gmaszysko to spadło na nadmorski cypel jak kupa skorup z potłuczonych glinianych garnków. Skorupy powbijały się i sterczą pokracznie. Wszystko jest wielkie, jakby to budował car, albo Putin. Albo Chińczycy. Nic, tylko dachy, dachy i dachy, umieszczone na jakimś megabunkrze, albo magazynie. Cholera wie, co to przypomina. Na ironię zakrawa, że to monstrum służy kulturze wysokiej i to od wielu lat. Cóż, nie było odważnego, żeby to zburzyć, a może zniechęcają do tego koszty, więc stoi i stoi, kłując w oczy kolejne pokolenia. Na szczęście bardzo od nas daleko. Poznajecie?

Bunkrowaty cokół

"Oczy" jak u lorda Vadera

...no i te nieszczęsne dachy, jak z blachy...

niedziela, 17 kwietnia 2016

Jako że nie mam czasu pisać, a dziś niedziela,...

... więc rebus. Rozrywka lekka, zdrowa i darmowa.

Rebus jest (uwaga!) angielskojęzyczny. Trzeba czytać obrazek po angielsku i wtedy wyjdzie rozwiązanie.
Dobrego Lucka!


środa, 13 kwietnia 2016

Dlaczego tak jest? Czyli...

... rozważania Dezyderego
 nad dziwnością bytu jego.

Dezydery ma życie względnie lekkie. Niewiele musi, niewiele może. Dobrze to i źle. Bo niewiele musieć większość z nas lubi, niewiele móc, to już nie zawsze. W końcu w każdym z nas drzemie jakiś embrion Napoleona, który, gdyby tylko umieścić go in vitro i nakarmić odpowiednią pożywką, rozwinąłby się w demona czynu, boga wojny, tytana umysłu lub ostatecznie Jerzego Kalibabkę, dziś lat 64, ale kiedyś... Każdy żołnierz nosi w tornistrze buławę marszałkowską. Ha! Widać, że powiedzenie to stare jak Napoleon, bo który żołnierz ma dziś tornister? Buławę nosi gdzie indziej. Tak się mówi, ale życie ze swą szarością jest daleko mniej romantyczne. Jeśli Dezydery ma jakieś rojenia o wielkości, to nie o tym, jak wskazuje buławą kierunek natarcia swym wiernym gwardzistom. Już prędzej wyobraża sobie, jakby to nic nie musiał a wiele mógł, gdyby tak wygrał z dziesięć melonów w Lotto. O, to by była inna rozmowa. To nic, że pieniądze szczęścia nie dają. Dezydery nie oczekuje od pieniędzy, by cokolwiek dawały. Wziąłby sobie sam, przy ich niewielkiej pomocy. Za pieniądze nie można kupić szczęścia, ale znakomicie można się wykupić nimi od szeregu nieszczęść, zmartwień, stresów, dylematów, bolączek, niepokojów, waporów, nadciśnienia etc., etc. A czyż, parafrazując Tomasza z Akwinu, szczęście to nie po prostu brak nieszczęścia? Szczęścia sensu stricto zorganizować przy użyciu szeleszczących banknotów też trochę można. W końcu Dezydery nie jest z tych ostatnich (tak o sobie myśli) i sam z siebie coś tam dać może, by ulżyć pieniądzom w ich trudnym zadaniu sprowadzenia szczęścia na ich posiadacza.
Tak Dezydery rozmyślał z końcówką długopisu w zębach i wzrokiem w suficie, kiedy ze stanu analitycznego znieruchomienia wyrwał go gulgot telefonu. Ech, pomyślał, kiedyś telefony dzwoniły, a teraz, panie? Za Najjaśniejszego Pana dzwoniły, za sanacji dzwoniły, za Niemca dzwoniły, za Stalina dzwoniły, nawet za Gomułki dzwoniły i za Gierka też. Teraz gulgocą, świergolą, piszczą, a już najgorzej, panie, z tych komórek, to nie wiadomo, co wyleci. Rżenie konia już Dezydery słyszał, na przykład.
Odebrał. Słuchał, słuchał, z rzadka jeno przytakując. Aż w końcu odłożył słuchawkę, w czaszkę się podrapał i wypowiedział jedno tylko słowo, którego przytaczać nie musimy, a nawet nie powinniśmy.
I zabrał się do roboty, której nienawidzi serdecznie, na którą patrzeć nie może, a bez tego się nie da, bo jak tu pisać, nie patrząc? Można, jest to sztuka do opanowania, ale po napisaniu i tak trzeba przeczytać, co się napisało, a to już bywa wymiotne. Nie ma jednak sposobu, by się od tego wymigać. Toć już pan Muszalski, pierwszy łucznik Rzeczpospolitej, w czasie samego z łuku strzelania okularów nie używał, a to ze względu na tłok w bitwach, powodujący, że zawsze w coś trafiał, ale potem jednak patrzył przez szkła, żeby zobaczyć, w co trafił (według Andrzej a Waligórskiego). Tak też i Dezydery, wprzódy coś napisawszy, przeczytać to potem musi, przez co cierpi okropnie. Taka dola.
I tu właśnie dochodzimy do tytułowego pytania: dlaczego tak jest? Dlaczego tak jest, że człowiek cierpi, robiąc coś, do czego nie ma przekonania, co uważa za głupie i bez sensu, skoro robi to w godzinach pracy, za pieniądze? Przecież powinno mu być wszystko jedno. Czy zostaje po godzinach? Nie. Czy musi pracować za darmo? Nie. Czy, wreszcie, odpowiada za to, co wymęczy? Nie. Jeśli tak, to czemu nie jest mu wszystko jedno, co robi? Przecież powinno. Przecież powinien sobie myśleć: cóż, mogę nawet analizować krzywiznę jaj pterodaktyla w kontekście dyrektyw unijnych, skoro mi za to płacą. Powinien, zgodnie z wierszykiem, którego fragment brzmi
za pięć trzecia bierz kapotę,
pierdol szefa i robotę,
mieć luz, mieć gdzieś i mieć to za nic. A nie ma. Dlaczego?


środa, 6 kwietnia 2016

Jerzyk

Jerzyk to nie jest mały Jerzy, czyli Jurek. Jerzyk to ptak. Podobny jest do jaskółki. Trochę od niej większy i daleko bardziej wyspecjalizowany w lataniu. Jerzyk jest jak wieloryb. Wieloryb całe życie pływa, chociaż jest z ssakiem i w wodzie może się utopić. Mimo to nie wychodzi na ląd, lecz pływa i pływa, całe życie. Podobnie jerzyk. Z tą różnicą, że jerzyk nie pływa i pływa, tylko lata i lata. Kiedy opuści gniazdo, lata ze dwa lata. Albo i trzy. Nie ląduje wcale. Je w powietrzu, śpi w powietrzu, nawet seks uprawia w powietrzu. Jak chce odpocząć, wzbija się na 2,5 kilometra w górę i tam szybuje w strudze wiatru. Jak już musi wylądować, robi to na ścianie. Tak mu najwygodniej, bo łapki ma krótkie jak podwozie samolotu. Też byście mieli krótkie nóżki, gdybyście chodzili na nich raz na dwa lata. Jerzyk nie chodzi. Jego łapki nadają się tylko do wiszenia na ścianie. Ma wszystkie palce skierowane do przodu i zakończone haczykowatymi pazurkami. Taką łapką nie ma jak dobrze chwycić się gałęzi, więc jerzyk na gałązkach woli nie siadać. Po ziemi chodzić nie jest w stanie, toteż ziemi unika jak ognia. A zresztą, powiedzcie sami, czy ktoś, kto buja całe życie w obłokach, w ogóle myśli o chodzeniu po ziemi i chce po niej chodzić? A inni, tych jest większość, którzy pobujać w obłokach chcieliby, ale nie bujają, chodzą po ziemi dlatego, że lubią? Nie. Chodzą, bo muszą. A jerzyk nie musi, nawet nie może. Po ziemi jest w stanie tylko pełzać. Musi mu być wtedy smutno, straszno i źle. No to lata.



piątek, 1 kwietnia 2016

Moving like Jagger

Raz na jakiś czas zdarza się coś, co każe mi się zastanowić nad sensem życia oraz istotą natury ludzkiej. Jak przystało na Monty Pythona lub filozofa amatora. Taki filozof nie wie, że wiele jego "odkryć" dawno już zostało dokonanych przez filozofów zawodowych w rodzaju Platona, albo Jana Hartmana. Niewiedza pozwala się cieszyć własnym sukcesem. Czasem jednak nie trzeba wcale się zastanawiać, bo inni podsuwają nam gotowe myśli, obrazy, alegorie. Życie je maluje i wystarczy patrzeć, słuchać. Na przykład radia. Dziś usłyszałem tylko fragment radiowej rozmowy. To nic, że zaledwie krótki fragment. To nawet lepiej, bo los podał mi na tacy taką właśnie alegorię, z gatunku nieoczywistych, lecz momentalnie stających się oczywistymi, kiedy tylko uda się dostrzec, że w tym jest coś więcej i niż sama dosłowność.
Pewna pani opowiedziała o swoim wspomnieniu z koncertu Rolling Stonesów mniej więcej tak.
Rzuciłam Jaggerowi czerwony goździk. Złapał go. Myślałam, że go powącha i wepnie w klapę, ale on go zjadł a potem wypluł.
Nie wyobrażam sobie, jak można lepiej przedstawić różnicę pomiędzy kobietą a mężczyzną :)
Dla mnie to mistrzostwo świata.

Dlaczego dziś warto o tym napisać? Bo dziś jest pierwszy kwietnia. U nas mówi się Prima Aprilis (ech, jak poważnie), a po angielsku All Fools' Day - Dzień Głupców.  Mógłby to być jednocześnie Międzynarodowy Dzień Mężczyzn. Byłoby trochę śmiesznie i trochę prawdziwie. Kobieta uwielbia podpuszczać mężczyznę, a on? Hm. Albo atrament wypije, albo goździk zeżre.